To źli ludzie są

dnia

Całą noc lało, a deszcz usypiająco bębnił w parapet. Mimo to o uzgodnionej porze stawiliśmy się na śniadaniu, dość obfitym ale czy smacznym? Miałem wątpliwości. Tak, czy siak, jajecznica zawsze jest opcją do przyjęcia.

Punktualnie o 9:00 czyli o godzinie rozpoczęcia pracy stawiliśmy się w biurze parku, niemal sąsiadującej z hotelem. Skłamałbym gdybym napisał, że zostaliśmy przyjęci niemiło albo, że robiono nam jakiekolwiek problemy. Nic z tych rzeczy jednak widząc ogrom biurokracji bardzo się ucieszyłem, że nie zdecydowaliśmy się poprzedniego wieczora na samowolny wjazd do Parku. Zezwolenie na wjazd i bilety były niezbędne i w Kanionie Szaryńskim i w dolinie Kajyngdy ale tam wszystko odbywało się przy szlabanie, polegało na wpisaniu się do zeszytu i odebraniu paragonu – biletu. Tu zaś przedstawić musieliśmy paszporty wszystkich zainteresowanych wjazdem do parku, dowód rejestracyjny i tytuł do użytkowania samochodu, a papierzysk do wypełnienia był niezły pliczek, trzeba było też postukać w klawiaturę. Oczywiście nie robiliśmy tego samodzielnie, to praca parkowych urzędników. A tych było troje. Musieliśmy też rozważyć trasę, nasi rozmówcy przyjęli za pewnik, że pojedziemy do Śpiewającej Wydmy ale prosili żeby się zastanowić nad drugą dostępną z Bassz trasą prowadzącą do kolorowych gór Aktau oraz Katutau. Cena pozostanie ta sama jeśli chcemy zwiedzić je tego samego dnia ale do Aktau strażnik nie puści nas samych i będziemy musieli wynająć przewodnika, ponieważ mocno padało, a od kilku dni nikt tam nie jechał i moglibyśmy przez pomyłkę zjechać z właściwej drogi, a to jest niedozwolone. Koszt nie był wysoki, sześć złotych, jednak przewodnik będzie dostępny dopiero po objedzie. Trochę nam to bruździ w planach, obawiamy się, że obecność przewodnika wydłuży całą sprawę, a zależy nam na czasie więc decydujemy się na Wydmę i uzgadniamy, że gdybyśmy chcieli pojechać jeszcze do pozostałych atrakcji, to wrócimy po przewodnika.
A w Astanie byliście? Na Expo też?
W Astanie tak, wystawę na razie widzieliśmy tylko z zewnątrz ale zamierzamy ją zwiedzić wracając do kraju.
Taka odpowiedź skomplikowała wypełniającej papiery dziewczynie wyraźnie sprawę ale ostatecznie z szerokim uśmiechem oznajmującym zadowolenie z dobrze wykonanego zadania oznajmiła, że wszystko jest gotowe. W ogóle to umawianie się i załatwianie formalności wyszło śmiesznie, bo niemal jak z wieżą Babel. Pięć osób, dwoje urzędników, strażnik i Agnieszka ze mną, a komunikacja szła w czterech językach. Parkowa trójka pomiędzy sobą porozumiewała się po kazachsku, dziewczyna z nami po angielsku, strażnik po rosyjsku, my zaś między sobą po polsku. Drugi facet zaś przemawiał do nas po kazachsku. Najważniejsze żeśmy się ostatecznie dogadali.

Ze wsi do Wydmy jest pięćdziesiąt kilometrów po stepie ograniczonym z obu stron, południa i północy widocznymi na horyzoncie górami. Strażnik wyszedł z nami na zewnątrz, bo chciał na własne oczy sprawdzić, czy rzeczywiście mamy napęd 4×4 oraz pokazać na mapie w nawigacji dokąd mamy jechać i kluczowe momenty drogi. Pochwaliłem się GPX z trasą wyznaczoną w Locusie dawno już przechrzczonym przez Stasia na LostUsa. Wystarczyło.

DSC_8205_6_7

Po przejechaniu około trzydziestu kilometrów stepu w końcu ją widać. Z daleka  przypomina bieszczadzką Tarnicę, bo kształt Śpiewającej Wydmy też jest podobny do siodła. Od tego podobieństwa pochodzi nazwa całego Parku. Mongolskie алтан эмээл znaczy tyle, co „złote siodło”.  Według legendy Śpiewającą Wydmę nazwał tak sam Czyngis-chan w 1219 roku.

DSC_8337

Cieszę się niezmiernie, że udało nam się tu dotrzeć, bo jak wspominałem w pierwszym odcinku relacji z Azji Środkowej, kupując bilety do Astany przed oczami miałem właśnie pustynię. Wkrótce okazało się, że albo rybki albo – właśnie – pustynia, ponieważ pomimo usilnych prób połączenia jakoś się nie chciały nam się spiąć. Tak czy siak, Aralskiego, czy raczej tego, co z niego pozostało było mi jednak trochę szkoda. Jeziora i pustyni Kuzył-Kum. Zwiedzania Wyspy Odrodzenia wspomnianej na końcu relacji z Prypeci przecież na poważnie nawet nie braliśmy pod uwagę. Chyba.

DSC_8324_5_6-2

Wdrapaliśmy się więc na Śpiewające Złote Siodło. Słowo „śpiew” jest przykładem  przesady ale to prawda, że wydma donośnie dźwięczy, zwłaszcza jeśli dmie i jest sucho. Można jej w tym pomóc siadając po zawietrznej stronie w okolicach szczytu i się zsuwać zgarniając przy tym piasek. Im więcej osób, tym dźwięk staje się bardziej donośny. Nie trzeba zresztą takich specjalnych zabiegów, okazało się, że wystarczy poruszyć piasek zbiegając po zboczu by wywołać podobny efekt. Pomimo deszczowej nocy poprzedzającej naszą wizytę. A więc śpiewa. Śpiewa, ryczy albo huczy niczym startujący odrzutowiec. Z drugiej strony, sporo osób mieniących się artystami podobne dźwięki określa właśnie śpiewem… No to niech już będzie, że i ona śpiewa.

Na zobaczenie ergu nie starczyło nam czasu w Maroku, czego długo nie mogłem odżałować ale też nie był to wystarczający powód by wrócić do Maghrebu. Nie jestem pewny, czy trzykilometrowej długości wydma to już barchan i choć piasku jest tu z pewnością nieporównywalnie mniej niż w Erg Chebbi, to robi wrażenie większe niż wydmy z okolic Grodziska Wlkp., słowińskie albo błędowskie. I będę już spoglądał mniej tęsknie na loty do Marakeszu! Chyba, że akurat przypomnę sobie smak tamtejszej kawy.

DSC_0184
Café w Asilah

Tej, w marokańskich lokalach dla penisododatnich Marokańczyków, w których z uporem przekonywaliśmy, że wstęp kobietom zabroniony zwyczajnie być nie może. Wracamy na wydmę, nie jest to coś strasznie przerażająco wielkiego, chociaż pokonanie różnicy 150 metrów wysokości brodząc i zapadając się w piachu pod bezchmurnym niebem powoduje zadyszkę. Dla porównania Wydma Łącka w Słowińskim Parku Narodowym jest pięciokrotnie niższa, bo mierzy 30 metrów (n. p. m.). Sto pięćdziesiąt to tyle, na ile wznosi się warszawska Oxford Tower zwana budynkiem Elektrimu, o połowę więcej niż Statua Wolności albo Arka – nowy sarkofag skrywający ruiny reaktora nr 4 w Czarnobylu i podwojona wysokość poznańskiego Collegium Altum UE albo krakowskiego Kościoła Mariackiego.

DSC_8244

Oprócz piasku spotkaliśmy agamy, których nie udało się wypatrzeć w Armenii.

DSC_9720

Chociaż nie, niezupełnie tak. Same pchały się w oczy ale na bazarze w Erywaniu.

AM_100_dram_Ag_2008_RB_Kruglogolovka_b
Źródło: Wikipedia

W tej samej Armenii można je spotkać na wybitej w 2008 roku monecie tysiącdramowej z serii „Czerwona księga zwierząt Armenii”. W bardziej naturalnym otoczeniu i dychające zobaczyliśmy je dopiero w Kazachstanie. Gatunków w rodzinie jest całkiem sporo, a niektóre są przepięknie ubarwione. Nam trafiła się właśnie ta z monety, krągłogłówka słoneczna (Phrynocephalus helioscopus) albo uszasta (Ph. mystaceus). Spotkaliśmy też znajome już pieszczanki i gazele. Do pełni szczęścia zabrakło jedynie koziorożca syberyjskiego. Może w kolorowych górach mielibyśmy więcej szczęścia? Z przejażdżki w towarzystwie przewodnika jednak zrezygnowaliśmy. Obawiałem się, że oznaczałoby to konieczność pozostania na jeszcze jedną noc w Basszach, a przez utknięcie w ałmatyńskich korkach mieliśmy już dobre pół dnia opóźnienia względem przyjętej marszruty.

DSC_8354-2_5-2_6-2

Wyruszyliśmy więc w stronę granicy z Kirgistanem po drodze spacerując po dnie wyschniętej rzeki i zaglądając do centrum Koktalu w poszukiwaniu lodów, ponieważ w jedynym sklepie w Konyrolen, jedynej wsi mijanej na stukilometrowym odcinku, мороженое miało konsystencję mózgu świeżo wydartego z rozłupanej czaszki, a złapanie salmonellozy jakoś tak niezbyt nas pociągało.  Była tam też restauracja. Oczywiście restauracją przybytek nazwać można było tylko z bardzo dużą dozą dobrej woli. Dawali tam jeść. Na obiad było za wcześnie ale szklankę kumysu by się wciągnęło, a może i jakąś samsę na wynos zabrało. Samsy były i były też manty. Te drugie o dziwo okropne. Zwykle są niezłe, prawie jak gruzińskie chinkali, choć nie tak soczyste i fantazyjne kształtem. Sams niedobrych nigdzie nam nie wciśnięto. Brzmienie podobne do hinduskiego samosy na pewno nie jest przypadkowe. Te pieczone pyszności nadziewane są zwykle baraniną i drobno siekaną cebulą. W miastach można znaleźć również samsy z innym farszem, na przykład z serem albo ziemniakami na podobieństwo pirożków. Ale w odróżnieniu od rosyjskich pirożków i wszelkiej maści czebureków nie ociekają tłuszczem. Przypominają właśnie samosy albo maltańskie pastizzi. Z kumysem poszło nam dużo gorzej.
Кумыс у вас есть?
No i co to ten kumys? Ajran, kefir ani кисле молоко też nie znajdują zrozumienia. Co ci Polacy wymyślili? Chcemy już dać spokój, od braku kumysu nie zemrzemy ale babcinki nie dają za wygraną. Po chwili, może usłyszawszy zamieszanie na sali pojawia się na oko dwudziestoletnia dziewczyna niosąc butlę z białym płynem.
Қымыз! Trzeba było od razu mówić, że кымыз. I dlaczego to Polacy po rosyjsku nie mówią? Słowianie, w Sojuzie byli… No, powinni po rosyjsku mówić…
Zostawiamy to bez komentarza, wychylamy po szklanicy, dziękujemy, płacimy, jedziemy dalej.

53564177
Źródło: Panoramio

Koktal nie zachwycił. Godzinę później w poszukiwaniu czegoś na ząb jadąc nie skorzystaliśmy po raz drugi z obwodnicy i wjechaliśmy do Szonży. Stoi tam ozdobiony cudownie infantylnie pomnik bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej czyli po ludzku II Wojny Światowej. Po objedzie miałem wrócić i zrobić parę fot ale przypomniałem sobie o tym już za rogatkami. Niestety, inaczej niż w przypadku stacji benzynowej na przełęczy Goderdzi w sieci, nawet wyszukując na Yandex.ru nie znalazłem aktualnego zdjęcia. W zasobach po Panoramio udało się wygrzebać jedno ale tego, co w pomniku najważniejsze na nim nie widać. Widoczne na fotce pomiędzy płytami z nazwiskami  czarno-białe sceny są obecnie pokolorowane i prezentują się jak wyjęte z koszmarnego snu przedszkolanki.

3.4
Źródło: Лагман.ру

Wybraliśmy prezentującą się najlepiej spośród kilku mijanych restaurację. Bar. Jadłodajnię. Miejsce, w którym można coś zjeść, większość z nich ma szyld кафеси chociaż kawy zamówić w nich nie sposób. W każdej niemal podają płow czyli pilaw wychwalany pod niebiosa jako szczytowe osiągnięcie środkowoazjatyckiej kuchni ale mi on do gustu nie przypadł. Tak samo zresztą, jak w przypadku risotto  – mam na to danie długie zęby. Smażony, ociekający olejem ryż z marchwią, orzechami i rodzynkami, a na wierzchu parę kawałków baraniny, wołowiny albo koniny.  Nic szczególnego. Zdecydowanie lepiej było z kuurdakiem  (smażone mięso z cebulą i ziemniakami) ale dla mnie tamtejszym numerem jeden pozostaje lagman. Ochoczo przyznają się do niego wszystkie okoliczne narody ale najczęściej uchodzi za uzbecki lub ujgurski. Więcej racji mają w tym sporze Ujgurzy choć niezupełnie. Języki tureckie nie znają bowiem słów rozpoczynających się na literę „l”. Lagman to sinicyzm, zniekształcone 拉面 –  lāmiàn czyli kluski ciągnione chociaż lepiej pasuje polski makaron. Jest więc lagman patentem chińskim, bardzo przeze mnie lubianym w oryginale. Nic więc dziwnego, że i wersja przywieziona do Azji Środkowej przez Ujgurów, spośród tutejszych ludów mających z Chińczykami najwięcej do czynienia zyskała uznanie. Zupa czyli – o ile dobrze zapamiętałem – wersja uzbecka jest po prawdzie zaledwie do przyjęcia ale ujgurski жаренный лагман, z papryką, bakłażanem i innymi grilowanymi warzywami smakował przepysznie. Agnieszka zdecydowała się na coś nazwanego w karcie димлама, danie uzbeckie według opisu odbierającego zamówienie dziewczęcia, w stylu wspomnianego kuurdaka ale z większą ilością warzyw nieograniczających się jedynie do cebuli. Trzeba koniecznie wspomnieć, że słuszna garść surowej cebuli pokrojonej zgrabnie w pióra pełni w Kazachstanie rolę obiadowej jarzyny i przyozdabia talerz z niemal każdą potrawą. Do mięsa jakieś dodatki, pyrki, frytki czy coś innego by się przydało.
– Гарнир к этому подаёте?
– Конечно!
Stanęło na ryżu. Czekamy chwilę popijając pyszny morelowy kompot, jeden dzbanek, drugi… W końcu dania podano, zjedzono, a dimlamy jak nie było, tak nie ma. Porcje są w Kazachstanie solidne, Agnieszka najadła się więc z nami, a dimlana ciągle nie przybyła. Może zapomnieli? A gdzie tam! Po kolejnym kwadransie czy dwóch dziewczę ledwo utrzymywało równowagę niosąc wielką, parującą misę pełną jedzenia wystarczającego dla plutonu wygłodniałego wojska. Do kompletu na stole ląduje chyba półkilowa góra ryżu.
– Może jeszcze dzbanek kompotu?

609154b49d1821dfb1cbee95ec49713d
Źródło: Al Samarkand

Łe jery, i co teraz? Żadne zdjęcie nie odda tego, co wylądowało na naszym stole. W misie jest pewnie cała kura i kilogram ziemniaków. Choćbyśmy swoich porcji nie dostali z pochłonięciem takiej góry żarcia mielibyśmy problem zasiadając do niego nawet w czwórkę…
– Spokojnie, ziemniaki możesz zostawić!
Okazuje się, że dimlana to typowy ajntopf złożony z długo duszonych we własnym sosie, ułożonych warstwowo składników. W całej knajpie oprócz naszego zajęty jest tylko jeden stolik, ale nawet gdyby była pełna, to i tak bylibyśmy w centrum uwagi. Mamy pełną świadomość, że zostawić tak pracochłonnego dania nie możemy ale i pochłonąć go nie zdołamy. Na szczęście w bagażniku jest garnek kupiony na przydrożnym bazarze. Chociaż pomieścił mniej niż połowę objętości, to nasze zakłopotanie i próba wybrnięcia z opresji zostały zauważone i  przyjęte ze zrozumieniem po czym nastała ogólna wesołość i wywiązała się dłuższa pogawędka z – jak się okazało będącym Ujgurem – właścicielem przybytku. To pewnie dlatego lagman był tu tak dobry. Przy okazji, rachunek wyniósł niespełna 70 zł. Po serdecznym pożegnaniu opuszczamy Szonży i niespiesznie kierujemy się w stronę odległego o 75 kilometrów Kegenu i wyłaniających się ze stepu gór.

DSC_8366-2_7-2_8-2

Kegen wygląda jakby miał najlepsze czasy już za sobą. Zdecydowanie, kazachskie miasteczka nie są urocze, a wsiom daleko do sielskości. Tutaj rzuca się w oczy dużo opuszczonych i zamkniętych na cztery spusty sklepów i stacji benzynowych. Czyżby koniunktura minęła? Tankujemy i czym prędzej odjeżdżamy w stronę doliny Karkara. Mamy szczęście do burz przechodzących obok, przed albo za nami. W połowie drogi do granicy, akurat tam, gdzie kończy się asfalt napotykamy ślady po przejściu kolejnej, tym razem z gradem.  Groźne, ciężkie i ciemne chmury ciągle wiszą nisko zawieszone, a przydrożny mizar wzięło w posiadanie ogromne stado gawronów, które gęsto obsiadły ogrodzenie, każdy nagrobek i grobowiec. Widok rodem z horroru psuje rozryta maszynami budowlanymi okolica, bo droga do przejścia granicznego jest właśnie modernizowana. O 18:50 dojeżdżamy na granicę, gdzie witają nas niezbyt serdecznie opuszczone szlabany i zawarta brama. Ni żywego ducha, nad zabudowaniami smętnie powiewa tylko zmoczona flaga Kazachstanu. Rozglądamy się niepewnie i dostrzegamy za budynkiem koszarowym grupę umundurowanych mężczyzn rozgrywających mecz w nogę. Po chwili zjawia się facet w dresie i z szerokim uśmiechem na licu oznajmia:
Пограничный переход закрыт!
– Ale jak to? Miało być czynne. To którędy możemy wjechać do Kirgistanu?
– Tędy ale jutro. Dzisiaj już jest zamknięte, otwieramy o ósmej.
– To nie jest czynne do 20:00?
– W tym roku od 8:00 do 18:00.
Pół biedy, próbujemy jeszcze wybłagać żeby nas przepuścić, bo droga przed nami daleka, bo czas nas goni, bo nieaktualne informacje na stronach internetowych. Chętnie by i puścił, bo wszystko rozumie i mu przykro, a i tak tu siedzi i patrzy na nic ale co z tego, że podniesie szlaban skoro po drugiej stronie nie ma nikogo, kto by mógł nas odprawić? Spać na pasie ziemi niczyjej przecież nie możemy.
– A właśnie, gdzie tu nocleg można znaleźć?
– Tylko w Kegen. Wróćcie przed ósmą, od razu was przepuścimy, bez czekania. Do zobaczenia!

Psiakrew, ciągle zostały trzy godziny do zmroku. Zdążylibyśmy dojechać nad Issyk-kul, a przynajmniej do Karakołu. No, ale nic tu więcej nie uzyskamy. Zawracamy. Po przejechaniu kilometra, może dwóch staję na heblu i wskazując jurty stojące nieopodal zagaduję do pasażerów:
– A może rozbijemy się u pasterzy zamiast wracać do tej koszmarnej mieściny?
Propozycja przechodzi jednogłośnie, zjeżdżamy z drogi i idziemy zagaić do krzątającej się między zwierzętami gospodyni.
– A ilu was jest? Namioty macie? Ile? Duże, małe? Na ile nocy? A skąd jesteście? A czy rodzina? O której rano się zwiniecie? A jeść macie co?
Widocznie wszystkie odpowiedzi były satysfakcjonujące, bo uzyskaliśmy zgodę. Pytanie o zapłatę skwitowała machnięciem ręki:
– Z  lewej jest mokro, lepiej rozstawcie namioty bardziej po prawej. Tam jest trawa niższa i bardziej sucho – zmieniła temat i wróciła do swoich zajęć.

DSC_8374-2_5-2_6-003

Przynajmniej widok mamy niezły, szczyty Tien Szanu, tu Chiny, tam Kirgistan, a na pierwszym planie łąka i pasące się stada koni. Zabieramy się za obozowisko, a naszym poczynaniom z górki powarkując przygląda się pasterski pies należący do naszych niespodziewanych gospodarzy.

Po jakimś czasie, kiedy namioty już stały rozbite zjawił się gospodarz.
– Polacy? Wczoraj też u nas spali turyści z Polski. Tak samo się spóźnili na granicę. Na pieszo przyszli z miasta ale namiotu nie mieli. Spali u nas w jurcie.
Ponowione pytanie o pieniądze zbył tak samo jak żona. Nawet cukierków dla dzieci nie wziął.
– Codziennie słodyczy jeść nie mogą – wyjaśnił i poczęstował się jednym. Pogadaliśmy jeszcze o Polsce i o Kazachstanie, o życiu pasterzy ale pytał głównie on. Ocenił fachowo rozstawienie namiotów, a przede wszystkim ich mocowanie za pomocą aluminiowych szpilek:
– Burza idzie. Pierwsza poszła bokiem ale ta następna na pewno do nas dojdzie. Jak zawieje, to może dolecicie na nich do samego Kegenu albo do Kirgistanu nad głowami pograniczników? – zażartował. W Astanie byliście, a gdzie jeszcze? A po co jedziecie do Kirgistanu? To u nas gór nie ma? Tak, nad Issyk-kul jest pięknie ale ludzie nieprzyjemni  Они не любят нас, вас. Никого. Сами себе тоже не. Плохой народ. Uważajcie, samochody turystów kamieniami obrzucają!
Ileż to razy słyszeliśmy podobne opowieści? Jeszcze w latach ’90-tych Ukraińcy słysząc, że naszym celem jest Rumunia znak krzyża czynili i patrzyli na nas, jak na straceńców. Bo za granicą, to nie ludzie, to wilcy. Rumuni zaś nie kryli zdumienia, że cało wyszliśmy z podróży przez Ukrainę i sprawiali wrażenie jakby chcieli uciec biorąc nas najwyraźniej za postacie rodem z Oszukać przeznaczenie. Nie inaczej było krótko później na Bałkanach, choćby w ciężarówce, której kierowca podwoził nas w okolicach Jeziora Plitwickiego. Gaworzyliśmy sobie wesoło, aż padło pytanie dokąd zmierzamy?
– Za Sarajevo.
– A tam po co? Tam nic nie ma ciekawego. Jeszcze was ci muzułmanie pozabijają!
Atmosfera się zważyła i tematów zabrakło. W Bośni to samo, w Czarnogórze również. Słowem – norma. Ale w Kazachstanie byłem zaskoczony.

DSC_8406_7

W międzyczasie oceniwszy, że pan przybyszów akceptuje, przyszła psina. Obwąchała nas, nasz dobytek i zaczęła się łasić. Ostatecznie psie serce zostało zdobyte po tym, gdy dostała to, co pozostało po kolacji z
dimlany. O to, jak się wabi przezornie nie spytaliśmy. Dobrze pamiętamy, jaką na Kaukazie konsternację to wywołało. Długo jeszcze rodzina naszych gospodarzy w Dilidżan konała ze śmiechu:
– A Polacy psom imiona dają!

Posiedziałoby się tak pod gwiazdami i posłuchało opowieści ale gwiazdy zasłaniały chmury, zerwał się wiatr i zaczęło padać. Burza nie przyszła. I górale się mylą. A nasz, to w dodatku tylko półgóral jest, bo przecież na zimę schodzi na niziny. Bezimienny pies umościł sobie  przy wejściu do namiotu, a w nocy słyszeliśmy odgłosy utarczek z innymi, widocznie obcymi kejtrami. Być może też miały chęć na uzbecką kuchnię?

Jeden komentarz Dodaj własny

  1. 😉 Uzbecką kuchnie ……

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.